poniedziałek, 14 maja 2012

LA DOLCE VITA

Dolce Vita
O włoskim kinie łatwiej byłoby napisać doktorat niż krótką notkę do tygodnika, ale jeśli mam wybierać, to mistrz jest jeden i jedno jest jego cudowne, totalne dzieło. Fellini i La dolce vita.  
Czego tam nie ma! Nocne kluby, plan zdjęciowy z ekranizacji cudu maryjnego, samobójstwa i poszukiwanie duchów. Arystokraci, ubodzy artyści, zniewieściali bonvivanci i silne kobiety. Rzym nocą. 

http://cawa.ru/2008/12/27/ill-keep-it-with-mine-song-translation/
Za każdym razem, gdy oglądam ten film daję się z przyjemnością porwać szalonemu nurtowi tej narracji i napawam się bezsilną, skrajnie artystowską dekadencją całonocnych przyjęć, między którymi lawiruje Marcello. Z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy wsłuchuję się w rozmowy zblazowanych, choć przecież inteligentnych bywalców klubów. Całym sercem zazdroszczę właścicielom kilkusetletnich rezydencji rodzinnych, którzy w tych ocienionych cyprysami pałacach spędzają skacowane poranki i uparcie strzegą swoich nieczystych tajemnic. Też chcę mieszkać w takim zdumiewająco pięknym i dumnym mieście, chcę wieść takie koszmarnie szalone życie i ubierać się jak te zjawiskowe kobiety w latach '60-tych. 
Ale też za każdym razem bardziej mną wstrząsa beznadzieja i bezsens wszystkiego, co się tam dzieje. Przeraża mnie końcowy zupełnie bezwiedny i czyniony bez żalu gest Marcella. Wzrusza ramionami, bo nie słyszy, co do niego woła dziewczyna na plaży. Nie chce mu się. Po co. Nie ma kontaktu, nie ma ludzi, nie ma się po co starać. Jest tylko pijany Rzym i wariaci, ekscentrycy i gorące noce. Jest dziwnie i ciekawie, więc nie psujmy tego próbą dojścia do czegokolwiek. Do kontaktu? Wstyd się pytać. Wstyd się starać. Trzeba tylko tańczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz