Jest
na krakowskim Kazimierzu (ul. Estery 14) takie miejsce, gdzie zawsze wracam z poczuciem, że
czuję się tam dobrze i bezpiecznie. Pomimo panującej tam dość psychodelicznej
atmosfery. W Króliczych Oczach - bo to o
nich mowa- na ścianach wisi mnóstwo starych zdjęć, a oczy osób sportretowanych
są zawsze zmalowane na czerwono, jak u królika. W drzwiach wejściowych zasłona
z kolorowych szklanych koralików, stoliki w sali, oczywiście w „stylu
krakowskim”, stare, z ciemnego drewna, a przy nich krzesła i fotele zupełnie
nie do pary.
Kiedy
w centrum nie sposób znaleźć miejsca w żadnej knajpie, a do pobliskiej Alchemii
również zwalają się tłumy na jakiś koncert zawsze warto wstąpić do Króliczych
Oczu na jedno piwo (ale lepiej na więcej), a w między czasie wyskoczyć na plac
po zapiekankę. Fajnie jest tam też w dzień -wypić na przykład mrożoną czekoladę,
zjeść coś słodkiego, a na placu tym razem zamiast zapiekanki nabyć świeże warzywa
na obiad. Żyć nie umierać! Czasami Kraków potrafi być znośny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz